Słońce
zaszło godzinę temu. Pod moimi stopami kołysze się 12-metrowa
łódź. Dno morskie leży jakieś dwa kilometry poniżej.
Plan był taki: zanurzyć się nocą w wody oceanu, poczuć pod
sobą tę głębię i zobaczyć co dalej. Ale teraz, kiedy już jesteśmy
daleko od lądu, inne myśli krążą mi pod czaszką. Całe to nurkowanie
w mrocznych wodach (ang. blackwater drift dive) zaczyna mi
przypominać popisy uczestników programu "Nieustraszeni".
W rzeczy samej, organizatorzy takich atrakcji doszli kiedyś
do wniosku, że nocne pławnienie się w oceanie może być zbyt
przerażające dla zwykłych turystów. W końcu kto wie, jakie
stworzenia mogą podpłynąć zwabione reflektorami? Opiekunowie
naszej grupy, Lance Hansen i Matthew D'Avella doświadczyli
kiedyś w nocy bliskiego spotkania trzeciego stopnia z rekinem.
Uświadomiło im to w mgnieniu oka, że człowiek wcale nie jest
na szczycie łańcucha pokarmowego...
Ale możliwość przeżycia takiej przygody ma swój niezaprzeczalny
urok. Na tyle silny, że ciągle znajdują się jacyś śmiałkowie,
liczeni już w setkach tysięcy rocznie. Tym bardziej, że łódź
firmy Jack's Diving Locker wypływa nawet poza rafy koralowe,
gdzie zwykle nurkuje się nocą. "Za każdym razem możesz
zobaczyć pod wodą coś innego", mówi D'Avella.
Nie ma chyba lepszego miejsca na ziemi do nocnego nurkowania
w oceanie niż Hawaje. Jeśli mierzyć od dna morskiego, wyspy
są wyższe niż Himalaje, a dno opada gwałtownie w odległości
zaledwie paru kilometrów od brzegu.
To królestwo niezwykłych i dziwacznych stworzeń. Za dnia kryją
się gdzieś głęboko, ale nocą podpływają do powierzchni, gdzie
żywią się planktonem. Większość ma rozmiary od naparstka do
piłki bejsbolowej, ale są też zwierzęta dorównujące wielkością
nurkom.
"Kto pierwszy?", pyta Hansen.
Ognisko w zatoce
Wiekszość z nurków w naszej grupie jest znacznie mniej oporna
niż ja. Każdy chce zanurzyć się pierwszy i liczy na spotkanie
z czymś wielkim. W tych wodach są to zwykle manty, czyli diabły
morskie.
Razem z grupą ponad 40 nurków z czterech różnych łodzi zgromadziliśmy
się na głębokości 10 metrów, w piaszczystej zatoce niedaleko
lotniska w Kona. Punktem newralgicznym akcji jest "ognisko",
krąg z kamieni i reflektorów skierowanych ku powierzchni.
Światło przyciągnęło plankton, a plankton zwabił stwory, które
wyglądają jak bombowce ponad naszymi głowami. Ich wielkie
paszcze pochłaniają pokarm niczym odkurzacz.
W przeciwieństwie do płaszczek manty nie mają trujących kolców,
więc nurkowanie w ich pobliżu jest absolutnie bezpieczne.
Aczkolwiek rozmiarami budzą respekt - największe sięgają 8
metrów szerokości i ważą nawet 3 tony. W okolicy Kona manty
są atrakcją już od lat 70., kiedy to właściciele hoteli na
Big Island umieścili na wodzie lampy (dla wywołania romantycznego
nastroju), które zaczęły przyciągać ryby na żer.
W latach 90. pojawili się tu nurkowie. Niektórzy po prostu
chcieli pogłaskać mantę i przejechać się na niej. Dotykania
ryb zabroniono, kiedy na ich bokach zaczęły się pojawiać różowe
plamy - skutek uszkodzenia membrany ochronnej. Nurkowanie
"bezdotykowe" stawało się jednak coraz popularniejsze.
Każdego roku decydowało się na to około 15 tysięcy turystów.
Zaczęto też znakować i katalogować manty. Obecnie 130 sztuk
w Kona ma swoją dokumentację, każda ryba ma swoje imię i cechy
szczególne. Na przykład Lefty (Mańkut), jedna z pierwszych
mant skatalogowanych w 1979 roku - czterometrowa samica, nazwana
tak od uszkodzonej lewej płetwy głowowej. "Jest ogromna
i piękna", mówi Cynthia Hankins, opiekunka grupy z firmy
Kona Honu Charters. Młody samiec o imieniu Sugar Ray "śmiga
wokół jak nastolatek".
W głębi, pod falami, siedem mant (wśród nich Lefty) zatacza
kręgi i pętle nad "ogniskiem". Robię unik, kiedy
płyną prosto na mnie - ale ryby w ostatniej chwili gwałtownie
skręcają.
Zatoczka tej nocy jest oświetlona niczym boisko futbolowe.
Moje lęki gdzieś odpłynęły. A może uspokoił mnie widok tych
imponujących i spokojnych stworzeń.
Małe jest piękne
Co mnie pokrzepiło podczas pierwszego w życiu nocnego nurkowania
w okolicy Kona, to drugi koniec skali - podwodny mikroświat.
Małe cuda.
Hansen popędza naszą grupę - samotnego podróżnika i kilka
pięćdziesięcioletnich par małżeńskich; zanurzamy się na głębokość
12 metrów. Każdy z nas ma podwodną latarkę. Snopy światła
przecinają wodę na odległość paru metrów i grzęzną w ciemnej
pustce.
Chwilę później dostrzegamy pierwszego tubylca. To gatunek
heteropoda wielkości mniej więcej mojego małego palca, zwany
potocznie słoniem morskim. Przypomina półprzezroczystą trąbę
słonia, z drobną płetwą na górze. W świetle mojej latarki
jego srebrzyste wnętrzności lśnią niczym małe kryształki.
Oto następne stworzenie - wygląda jak długa wstążka, do której
ktoś poprzyczepiał małe torebeczki. To żebropław. W jednej
z torebeczek dostrzegam malutką rybkę. Coś jeszcze prześlizguje
się obok, niewielki pulsujący pączek wielkości dwugroszówki.
Mała meduza o kształcie naparstka.
Hansen sygnalizuje, że mamy wyłączyć latarki. Ciemność w pierwszej
chwili oszałamia. Potem dostrzegamy poblask księżyca przebijający
się przez toń wody. Czuję się jak jedno z tych malutkich stworzonek
- nic nieważący, samotny i zdany na prąd pływów oceanicznych.
Po kilku minutach znów włączamy latarki. W sam raz by zobaczyć
kolejną meduzę i kraba, płynące niedaleko nas. Wyciągam rękę,
by go dotknąć, ale rezygnuję i pozwalam mu odpłynąć. W końcu
on tu jest u siebie, to ja jestem intruzem.
|