Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch - Wizja lokalna
Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



TAŃCZĄCY Z MANTAMI

Darek Kuniel




Słońce zaszło godzinę temu. Pod moimi stopami kołysze się 12-metrowa łódź. Dno morskie leży jakieś dwa kilometry poniżej.

Plan był taki: zanurzyć się nocą w wody oceanu, poczuć pod sobą tę głębię i zobaczyć co dalej. Ale teraz, kiedy już jesteśmy daleko od lądu, inne myśli krążą mi pod czaszką. Całe to nurkowanie w mrocznych wodach (ang. blackwater drift dive) zaczyna mi przypominać popisy uczestników programu "Nieustraszeni".
W rzeczy samej, organizatorzy takich atrakcji doszli kiedyś do wniosku, że nocne pławnienie się w oceanie może być zbyt przerażające dla zwykłych turystów. W końcu kto wie, jakie stworzenia mogą podpłynąć zwabione reflektorami? Opiekunowie naszej grupy, Lance Hansen i Matthew D'Avella doświadczyli kiedyś w nocy bliskiego spotkania trzeciego stopnia z rekinem. Uświadomiło im to w mgnieniu oka, że człowiek wcale nie jest na szczycie łańcucha pokarmowego...
Ale możliwość przeżycia takiej przygody ma swój niezaprzeczalny urok. Na tyle silny, że ciągle znajdują się jacyś śmiałkowie, liczeni już w setkach tysięcy rocznie. Tym bardziej, że łódź firmy Jack's Diving Locker wypływa nawet poza rafy koralowe, gdzie zwykle nurkuje się nocą. "Za każdym razem możesz zobaczyć pod wodą coś innego", mówi D'Avella.
Nie ma chyba lepszego miejsca na ziemi do nocnego nurkowania w oceanie niż Hawaje. Jeśli mierzyć od dna morskiego, wyspy są wyższe niż Himalaje, a dno opada gwałtownie w odległości zaledwie paru kilometrów od brzegu.
To królestwo niezwykłych i dziwacznych stworzeń. Za dnia kryją się gdzieś głęboko, ale nocą podpływają do powierzchni, gdzie żywią się planktonem. Większość ma rozmiary od naparstka do piłki bejsbolowej, ale są też zwierzęta dorównujące wielkością nurkom.
"Kto pierwszy?", pyta Hansen.

Ognisko w zatoce

Wiekszość z nurków w naszej grupie jest znacznie mniej oporna niż ja. Każdy chce zanurzyć się pierwszy i liczy na spotkanie z czymś wielkim. W tych wodach są to zwykle manty, czyli diabły morskie.
Razem z grupą ponad 40 nurków z czterech różnych łodzi zgromadziliśmy się na głębokości 10 metrów, w piaszczystej zatoce niedaleko lotniska w Kona. Punktem newralgicznym akcji jest "ognisko", krąg z kamieni i reflektorów skierowanych ku powierzchni. Światło przyciągnęło plankton, a plankton zwabił stwory, które wyglądają jak bombowce ponad naszymi głowami. Ich wielkie paszcze pochłaniają pokarm niczym odkurzacz.
W przeciwieństwie do płaszczek manty nie mają trujących kolców, więc nurkowanie w ich pobliżu jest absolutnie bezpieczne. Aczkolwiek rozmiarami budzą respekt - największe sięgają 8 metrów szerokości i ważą nawet 3 tony. W okolicy Kona manty są atrakcją już od lat 70., kiedy to właściciele hoteli na Big Island umieścili na wodzie lampy (dla wywołania romantycznego nastroju), które zaczęły przyciągać ryby na żer.
W latach 90. pojawili się tu nurkowie. Niektórzy po prostu chcieli pogłaskać mantę i przejechać się na niej. Dotykania ryb zabroniono, kiedy na ich bokach zaczęły się pojawiać różowe plamy - skutek uszkodzenia membrany ochronnej. Nurkowanie "bezdotykowe" stawało się jednak coraz popularniejsze. Każdego roku decydowało się na to około 15 tysięcy turystów.
Zaczęto też znakować i katalogować manty. Obecnie 130 sztuk w Kona ma swoją dokumentację, każda ryba ma swoje imię i cechy szczególne. Na przykład Lefty (Mańkut), jedna z pierwszych mant skatalogowanych w 1979 roku - czterometrowa samica, nazwana tak od uszkodzonej lewej płetwy głowowej. "Jest ogromna i piękna", mówi Cynthia Hankins, opiekunka grupy z firmy Kona Honu Charters. Młody samiec o imieniu Sugar Ray "śmiga wokół jak nastolatek".
W głębi, pod falami, siedem mant (wśród nich Lefty) zatacza kręgi i pętle nad "ogniskiem". Robię unik, kiedy płyną prosto na mnie - ale ryby w ostatniej chwili gwałtownie skręcają.
Zatoczka tej nocy jest oświetlona niczym boisko futbolowe. Moje lęki gdzieś odpłynęły. A może uspokoił mnie widok tych imponujących i spokojnych stworzeń.

Małe jest piękne

Co mnie pokrzepiło podczas pierwszego w życiu nocnego nurkowania w okolicy Kona, to drugi koniec skali - podwodny mikroświat. Małe cuda.
Hansen popędza naszą grupę - samotnego podróżnika i kilka pięćdziesięcioletnich par małżeńskich; zanurzamy się na głębokość 12 metrów. Każdy z nas ma podwodną latarkę. Snopy światła przecinają wodę na odległość paru metrów i grzęzną w ciemnej pustce.
Chwilę później dostrzegamy pierwszego tubylca. To gatunek heteropoda wielkości mniej więcej mojego małego palca, zwany potocznie słoniem morskim. Przypomina półprzezroczystą trąbę słonia, z drobną płetwą na górze. W świetle mojej latarki jego srebrzyste wnętrzności lśnią niczym małe kryształki.
Oto następne stworzenie - wygląda jak długa wstążka, do której ktoś poprzyczepiał małe torebeczki. To żebropław. W jednej z torebeczek dostrzegam malutką rybkę. Coś jeszcze prześlizguje się obok, niewielki pulsujący pączek wielkości dwugroszówki. Mała meduza o kształcie naparstka.
Hansen sygnalizuje, że mamy wyłączyć latarki. Ciemność w pierwszej chwili oszałamia. Potem dostrzegamy poblask księżyca przebijający się przez toń wody. Czuję się jak jedno z tych malutkich stworzonek - nic nieważący, samotny i zdany na prąd pływów oceanicznych.
Po kilku minutach znów włączamy latarki. W sam raz by zobaczyć kolejną meduzę i kraba, płynące niedaleko nas. Wyciągam rękę, by go dotknąć, ale rezygnuję i pozwalam mu odpłynąć. W końcu on tu jest u siebie, to ja jestem intruzem.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone