Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch - Wizja lokalna
Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



SAMOTNOŚĆ OSTATNIEGO CZŁOWIEKA

Lucjan Bilski



 


Od dziecka lubię książki i filmy fantastyczno-naukowe. Zwłaszcza te, w których proporcje między elementami fantastycznymi i naukowymi są wyważone. "Jestem legendą" to jedna z takich powieści. Film na jej podstawie nie burzy tych proporcji. Nie jest jednak dziełem idealnym.

Hollywood lubi katastrofy - im większe, tym lepiej. W najnowszej filmowej adaptacji powieści Richarda Mathesona mamy katastrofę na skalę światową. Wskutek nieprzewidzianej mutacji wirusa, który miał być cudownym lekarstwem na raka, ludzkość zostaje zdziesiątkowana śmiertelną chorobą. Ginie ponad 90 proc. ludzi, a ci co przetrwali, zmieniają się w żądne krwi monstra. Niczym wampiry, polują tylko w nocy. W dzień zatem jedyny ocalały, odporny na wirusa człowiek może bezpiecznie wędrować po bezludnym Nowym Jorku w poszukiwaniu pożywienia, lekarstw, paliwa i... filmów na płytach DVD.
Książka Mathesona ma dziś status kultowej. Od momentu ukazania się na rynku zainspirowała wielu innych pisarzy i niejednego filmowca (podobno był wśród nich George Romero, twórca "Nocy żywych trupów"). Scenarzyści, zasłużony skądinąd Akiva Goldsman i Mark Protosevich uznali chyba, że fabuła powieści trąci myszką. Akcja została "unowocześniona", co w praktyce oznacza zazwyczaj spłycenie przesłania. Na szczęście "Jestem legendą" nie jest typowym kinem akcji - przynajmniej nie w pierwszych trzech czwartych. Akcent został położony na dojmującą samotność bohatera. Mało kto wytrzyma kilkuletnią izolację, bez perspektyw na rozmowę z żywym człowiekiem, w pełnym zdrowiu psychicznym. Robert Neville prowadzi "dialogi" ze swoim psem i zagaduje do manekinów sklepowych. Kiedy jednak zrozpaczony bohater prosi kukłę, by mu odpowiedziała - jasne staje się, że samotność odciska na jego psychice coraz silniejsze piętno.
Zmiany w scenariuszu poszły dużo dalej. W książce Robert Neville jest białym Europejczykiem. Wszechobecna poprawność polityczna albo gwiazdorski potencjał Willa Smitha sprawiły, że to właśnie jego zaangażowano do głównej roli. Nie było to, nawiasem mówiąc, głupie posunięcie. Aktor ten rozwinął się znacznie od czasu "Dnia Niepodległości". W grze Smitha jest wystarczająco dramatyzmu, by dał się "kupić" nawet wymagającemu widzowi. Niemal namacalnie czuje się strach, depresję i złość bohatera.
W powieści (i pierwszych dwóch ekranizacjach - z 1964 i 1971 roku) populacja ocalałych, zarażonych ludzi zyskuje cechy wampiryczne (światłowstręt) i drapieżne (żądza zabijania i mięsożerność), ale nadal są to ludzie. Sami siebie nazywają Rodziną, a Neville'a ścigają, bo w ich oczach symbolizuje on naukę i technikę - odpowiedzialne za hekatombę ludzkości. W książce tytuł zyskuje zupełnie inne znaczenie niż sugeruje film Francisa Lawrence'a. Tymczasem na ekranie zarażeni to horda dzikich, zmutowanych stworów, które tylko wrzeszczą, skaczą i mordują.
Są też ewidentne fabularne niedociągnięcia. Neville dochodzi do wniosku, że zarażeni wyzbyli się już wszelkich cech człowieczych, a przecież w kilku scenach widać, że nadal trzymają się pewnej struktury społecznej (jest wśród nich przywódca), są inteligentni (zastawiają na naukowca identyczną pułapkę, jak on na nich) i potrafią szczuć psami (żadne zwierzę nie trzyma na uwięzi innego zwierzęcia).
Pojawiły się głosy, że "Jestem legendą" to amerykańska odpowiedź na brytyjskie "28 dni później". Głosy o tyle nieuzasadnione, że temat zarówno niebezpiecznych wirusów, mutantów, jak i zagłady ludzkości był już wielokrotnie maglowany przez Hollywood. Poza tym to adaptacja powieści napisanej w 1954 roku, a więc ponad 50 lat temu. Amerykańscy filmowcy zresztą nie muszą się ścigać z Europą. Możliwości budżetowe prawie zawsze stawiają ich na wygranej pozycji.
W filmie "Jestem legendą" daje to jednak dwojaki rezultat. Wizja opustoszałego Manhattanu, którego ulice zarastają trawą i zielskiem, a od czasu do czasu przemknie po nich stado saren, jest porażająca. Jednak wygenerowane w komputerze "stwory" rażą nienaturalnością ruchów i - przede wszystkim, mimiki. Żaden człowiek - nawet taki, którego ciało i umysł spustoszy groźny wirus, nie będzie w stanie otworzyć ust tak szeroko, jak drapieżne zwierzę. Nie pozwoli na to układ kostny i mięśnie żuchwy. Niby szczegół, ale istotny.
Francis Lawrence przemyca w swoim obrazie, jakby mimochodem, ciekawą ideę. Robert Neville, zachwycając się nagraniami Boba Marleya, wspomina pokojową filozofię muzyka reggae, który uważał, że zło powinno się leczyć (w sensie dosłownym) piosenkami i miłością. Szczególnie celnie brzmi to w kontekście daleko posuniętej inżynierii genetycznej, która w filmie jest bezpośrednią przyczyną pandemii. "Skoro Bóg zesłał na nas takie choroby, jak rak, nauczmy się je przyjmować z pokorą", zdają się mówić autorzy filmu. "Skoro nie potrafimy uleczyć naszych ciał, to leczmy dusze. Miłością."

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone