Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch - Wizja lokalna
Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



PIERWSZE STRZELANIE

Eryk Waszkiewicz




Jeden ćwiczebny pocisk czołgowy to kilka tysięcy złotych. 13 grudnia na poligonie w Biedrusku, tuż za rogatkami Poznania, wystrzelono takich pocisków 16. Nic dziwnego, że każdy wystrzał dla czołgistów to ogromne przeżycie.

Tego dnia pancerniacy ze Szkoły Podoficerskiej Wojsk Lądowych w Poznaniu mieli swoje pierwsze w życiu strzelanie z "grubej" amunicji. Do tej pory całymi tygodniami ćwiczyli procedury, bez końca próbowali swoich sił na trenażerach. Gdy wreszcie doszło co do czego emocji było co niemiara. Do dyspozycji były dwa czołgi "Twardy" w najnowszej konfiguracji, na każdą jednostkę przypadały dwie załogi.
Czołgiści kojarzą się u nas z Rudym 102. Serial "Czterej pancerni i pies" daje jako takie pojęcie, ale szkło ekranu skutecznie oddziela widzów od pełnej prawdy. Zapach prochu, wystrzał, rozkazy wydawane przez radio - wszystko to sprawia, że serialowa fikcja bardzo odlegle mija się z rzeczywistością. Choćby taki drobiazg: każdy strzał to huk. Huk trudny do wyobrażenia. Dopiero gdy się go pozna można zrozumieć dlaczego wokół stanowisk strzeleckich rozstawione są znaki ostrzegające przed uszkodzeniami uszu. Tego nie da się opisać. Gdy strzelanie ogląda się ze specjalnej poligonowej wieżyczki obserwacyjnej wrażenie jest niebywałe. Punkt obserwacyjny oddalony był od maszyn o jakieś 150, może 200 metrów. Przede wszystkim błysk wystrzału poprzedza falę dźwiękową. Ułamek sekundy pozwala się psychicznie przygotować do wstrząsu. Nie ma w tym przesady. Fala dźwiękowa jest bowiem tak silna, że odczuwa się ją nie tylko uszami, ale i całym ciałem. Wokół szyby w oknach wieży drgają jak galareta. Paradoksalnie, czołgiści twierdzą, że nie słyszą żadnego huku. "Od tego mamy hełmofony, żeby chronić słuch. W środku absolutnie niczego nie słychać", zapewnia jeden z uczestników ćwiczeń Krzysztof Krawczyk, słuchacz Szkoły Podoficerskiej Wojsk Lądowych. Niebezpieczeństwo kryje się zupełnie gdzie indziej. "Trzeba się naprawdę mocno trzymać. Trzęsie tak mocno, że można się solidnie poobijać". Rzeczywiście, kilkudziesięciotonowa stalowa bestia pod wpływem odrzutu podskakuje niczym plastikowa zabawka. Takie działanie ma potężne 125-milimetrowe działo czołgowe.
Młodzi czołgiści strzelali na odległość ponad kilometra. O dziwo, nikt nie miał problemu z trafieniem w cel - pod warunkiem, że go widział. Z tej odległości to wcale nie takie proste.
"W żargonie czołgistów to odstrzelenie kity. Kotek pozbywa się ogonka. Staje się pełnoprawnym czołgistą. Może odtąd z dumą nosić czarny beret", tłumaczy kierownik strzelań chorąży Maciej Betka. Ale kanonada to nie wszystko. Aby tradycji stało się zadość, wszystkie załogi muszą przejść pasowanie na czołgistę. Każdy z osobna musiał przejść tę samą procedurę. Wszak dla wszystkich było to pierwsze strzelanie z działa czołgowego. "Dupsko do góry", padła krótka komenda, po której pochylony żołnierz dostawał solidnego "kopa" wyciorem do czyszczenia armaty czołgowej. Każdy posiadacz czarnego munduru ufajdanego smarem czuł się jednak szczęśliwy. "Już cztery lata jestem żołnierzem, ale dopiero teraz czuję radość z tego, że noszę ten mundur i biało-czerwoną naszywkę na ramieniu", mówił po ceremonii starszy szeregowy Michał Matejka. Ale krótka uroczystość nie oznaczała jakiejkolwiek taryfy ulgowej. Tuż po "chrzcie" każdy wojak chwytał za kilkumetrowy wycior i zabierał się za szorowanie lufy.

 

SZKLANA PUŁAPKA

Agnieszka Krupak



CZĘŚĆ PIERWSZA
CZĘŚĆ DRUGA

Wydawałoby się, że Ameryka Północna odreagowała już strach, jaki padł na USA i Kanadę po 11 września. Na lotniskach zwiększyła się ilość kamer bezpieczeństwa, pracowników ochrony i procedur do przejścia, by móc dostać się na pokład samolotu. Jednak podróżnym podczas odprawy paszportowej nadal są odbierane pilniczki i obcinacze do paznokci, a pokurczone staruszki są poddawane rewizji osobistej w celu ewentualnego udaremnienia im prób przemytu broni palnej.

Kanada, mimo że nie doświadczyła bezpośrednio skutków ataku terrorystycznego w 2001 roku, idąc w ślad Stanów Zjednoczonych zaostrzyła przepisy dotyczące bezpieczeństwa zarówno na krajowych, jak i na międzynarodowych portach lotniczych. Jednak na przełomie maja i czerwca 2006 roku Toronto, królujące w statystykach najbezpieczniejszych miast świata przeżyło szok. Służby specjalne udaremniły atak bombowy na centrum miasta zaledwie kilka dni przed zaplanowanym terminem. W mediach się gotowało, ale prawdziwy wybuch nastąpił kiedy wyszło na jaw, że terroryści uzgadniali szczegóły dotyczące wysadzenia CN Tower przez internet, wykorzystując do tego tzw. pokoje prywatne na ogólnie dostępnym czacie. Rząd Kanady musiał odpowiedzieć wtedy na niewygodne pytania, czy kraj naprawdę jest bezpieczny.
Psychoza strachu po udaremnieniu zamachu panowała w całym kraju, co spowodowało zaostrzenie i tak surowych przepisów lotniskowych. Przez ponad miesiąc podróżnym nie wolno było przewozić w bagażu podręcznym żadnych płynów, sprayu ani żelu, nawet jeśli były lekarstwami i miały ratować życie chorym na astmę czy usychającym z pragnienia niemowlętom.
Dziś społeczeństwo Kanady zwraca się do rządu i mediów z kolejnymi pytaniami, tym razem związanymi z tragiczną śmiercią Roberta Dziekańskiego: jak to możliwe, że w kraju uznawanym za kolebkę wolności i praw obywatelskich doszło do takiego aktu agresji? Jak bezpieczny jest port lotniczy w Vancouver, skoro prawie dwumetrowy człowiek w jasnej kurtce przebywał na strzeżonym obszarze przez 6 godzin niezauważony prawie przez nikogo?
Dziesięć dni po tragedii, która wydarzyła się w nocy z 13 na 14 października matka zmarłego, Zofia Cisowski, wzięła udział w wizji lokalnej na lotnisku. To wydarzenie ujawniło, że bezpieczeństwo pasażerów i pracowników YVR [międzynarodowy symbol lotniska - przyp. red.] jest pozorne, a restrykcyjne przepisy rozmijają się wzajemnie w absurdalny sposób.

Brak komunikacji

W tragiczną sobotę Zofia Cisowski przez dziewięć godzin krążyła po lotnisku, błagając urzędników o pomoc w ustaleniu miejsca, gdzie mógl znajdować się jej syn. Po kilku godzinach przerażona kobieta uzyskała informację, że pasażer o nazwisku Robert Dziekański nie widnieje na żadnych listach dostępnych obsłudze naziemnej. Nie wiedziała wtedy, że nie istnieje połączenie komputerowe między strefą celną, imigracyjną i biurem informacji na lotnisku.
Dyrektor generalny YVR Larry Berg w zdecydowany sposób odniosł się do problemu komunikacji komputerowej na lotnisku. "Działamy w oparciu o przepisy dotyczące współdziałania między administracją lotniska a CBSA [Kanadyjską Agencją Służb Granicznych - przyp. red.]. Służby te komunikują się bezpośrednio z pasażerami jedynie w wyjątkowych sytuacjach lub w przypadku zagrożenia", oświadczył.
Tym samym rozwiązuje się zagadka, dlaczego dane dotyczące nowego imigranta, który w ciągu dziesięciu godzin przebywania w strefie celnej musiał minimum dwukrotnie okazać paszport, nie zostały przesłane do komputerów administracji portu lotniczego. Rozporządzenie wewnetrzne, które stanowi o tym, że administracja lotniska nie dysponuje listami pasażerów, powoduje, że nie można ustalić, kto właśnie przyleciał do kraju, czyli faktycznie przekroczył granicę Kanady. Z tych absurdalnych działań i przepisów można wysnuć następujący wniosek: jeśli służby bezpieczeństwa lotniska w Vancouver otrzymają informację, że jednym z samolotów przylatuje Bin Laden, CBSA nie będzie wiedziała którym. Tajemnica ta jest zabezpieczona przepisami, które wymyślił sam zarząd lotniska i wciąż stosuje z powodzeniem.

Co widziały kamery

26 listopada odbyła się w Vancouver konferencja prasowa, na którą czekał cały kraj. Alain Jolicoeur, szef CBSA zaimponował mediom cenną umiejętnością - mówiąc przez godzinę nie powiedział praktycznie nic. Żeby było weselej, dziennikarze usłyszeli początkowo, że mogą zadać najwyżej cztery, pięć pytań. Dopiero po ich stanowczym proteście Alain Jolicoeur zgodził się opowiedzieć szczegółowo, co w wewnętrznym śledztwie CBSA wyszło na jaw w związku z ostatnimi godzinami życia Roberta Dziekańskiego. Po pięciu tygodniach od tragedii ujawniono, że Dziekański ok. 16:00 czasu lokalnego przeszedł, tak jak inni pasażerowie, odprawę paszportową. Podobno odbyła się bez problemu. Natomiast do odprawy imigracyjnej stawił się dopiero o 22:30, czyli po sześciu i pół godzinach. Zakończył ją zaraz po północy i skierował się do wyjścia. Jak oświadczył Jolicoeur, na nagraniu z kamer bezpieczeństwa widać Roberta Dziekańskiego opuszczającego wraz z innymi strefę celną, a jego zachowanie nie różni się niczym od zachowania reszty pasażerów. Jednak dziennikarzy to oświadczenie nie usatysfakcjonowało i próbowali dociec, co przedstawia zapis wideo z ponad sześciu godzin przebywania Roberta w strefie zamkniętej. Jolicoeur oznajmił uroczyście, że kamery bezpieczeństwa nie obejmują całego obszaru strefy strzeżonej. Dodatkowym utrudnieniem był, zdaniem szefa CBSA, trwający w tej części lotniska remont, więc niektóre z kamer miały ograniczone "pole widzenia".
Z tego smutnego raportu można wyciągnąć dwa logiczne wnioski: albo Robert Dziekański świadomie i w sobie tylko znanym celu przemykał zakosami po obszarach niemonitorowanych przez kamery, albo go tam po prostu nie było. A jeśli go tam nie było, to gdzie był?
Oczywiste jest, że podczas odprawy celnej natychmiast zorientowano się, że to świeży imigrant i skierowano go na dodatkowe procedury. Turysta nie musi przechodzić przez stanowiska imigracyjne, po odprawie paszportowej odbiera z tzw. karuzeli bagaż i kieruje się do wyjścia. Jednak Robert, zgodnie z prawem wylądował przed obliczem urzednika z Immigration Canada. Tam mężczyzna został zamknięty w pilnie strzeżonym pomieszczeniu. To pierwszy lokal, z jakim zapoznają się nowi imigranci; zamknięty na wypadek, gdyby chcieli np. prosić o status uciekiniera, a następnie zniknąć w przepastnym interiorze Kolumbii Brytyjskiej. W podziemiach lotniska jest nawet podręczne więzienie dla takich niesfornych, żebrzących o status humanitarny.
Być może Robert wcale nie błąkał się po hali przylotów. Może ktoś ktoś przetrzymywał go gdzieś, gdzie przetrzymywać nie powinien, i z powodów oczywistych nie powinno wyjść to na światło dzienne?

Kto tłumaczył?

Zaraz po zakończeniu procedury imigracyjnej, świeżych kandydatów na Kanadyjczyków kieruje się do hali odbioru bagażu. A jak widać na filmie, Robert nie miał bagażu. Mógł nie chcieć przejść przez szklane drzwi, bo wiedział, że nie będzie mu wolno wejść do strefy strzeżonej z powrotem (szklane drzwi otwierają się tylko w jedną stronę), a jego walizki wciąż były diabli wiedzą gdzie. Słowa, jakie wykrzykiwał w zdenerwowaniu świadczą, że zwracał się do konkretnej osoby: "K***a, myślisz, że jak jesteśmy w innym kraju to co? Oskarżę ciebie!". Być może do kogoś, kogo prosił o pomoc lub kto odmówił mu pomocy w poszukiwaniu walizek z jego cennymi atlasami i książkami geograficznymi.
Kolejną niejasnością, dręczącą śledczych i dziennikarzy było to, kto pomógł Polakowi wypełnić dokumenty na lotnisku. Do dnia emisji filmu zarząd lotniska utrzymywał, że feralnego dnia mieli dyżur wyłącznie tłumacze z niemieckiego, francuskiego i języków azjatyckich. Berg przyznał, że CBSA ma własnych tłumaczy i to oni pomogli Polakowi w wypełnieniu dokumentów imigracyjnych. Na pytanie dziennikarzy, czemu zwlekał miesiąc z udzieleniem tej prostej informacji, prezes zarządu lotniska odpowiedział, że "skupił się przede wszystkim na współpracy z policją i biurem koronera". Jak widać, skupienie skutecznie przeszkadzało mu w odpowiedzi na nieskomplikowane pytania.
Miesiąc po tragedii w aktach sprawy pojawił się też inny pracownik YVR, Karel Vrba. Słowak z pochodzenia nieźle posługuje się językiem polskim. Okazało się, że ten pracownik płyty lotniska miał feralnej nocy dyżur i przyszedł do pomieszczeń centrum operacyjnego, żeby zabrać potrzebne mu dokumenty. O tym, że zna polski musieli wiedzieć jego koledzy z pracy. Co ciekawe, Verba zna też rosyjski, a przez długi czas zarówno świadkowie zdarzenia, jak i interweniujący policjanci podejrzewali, że imigrant przyleciał z Rosji ("Speaks Russian" - można usłyszeć na nagraniu z miejsca tragedii). Karel Vrba o tym, co naprawdę wydarzyło się w noc jego dyżuru dowiedział się z telewizji. Po emisji filmu zdecydował się opowiedzieć o sobie dziennikarzom. Stracił jednak pracę - zarząd lotniska uznał, że Słowak jednak niewłaściwie wywiązuje się ze swoich obowiązków służbowych.

Złamane zasady

Kolejnym absurdem w tej całej smutnej historii jest postawa RCMP (Royal Canadian Mounted Police - Królewskiej Kanadyjskiej Policji Konnej). Wkrótce po tragedii Pierre Lemaitre z biura prasowego policji podzielił się z mediami informacją, że "przyjezdny krzyczał coś niezrozumiale, prawdopodobnie po hiszpańsku". Jeśli po hiszpańsku, to skąd wniosek, że niezrozumiale? Skoro w Kanadzie mieszkają imigranci ze 187 krajów świata (!), to fakt posługiwania się językiem innym niż angielski i francuski nie powinien budzić zaskoczenia. Na międzynarodowym lotnisku jednego z największych miast - jednak wzbudził.
Przedstawiciel policji federalnej, nieświadom faktu, że nagranie video z tragicznej nocy wkrótce obejrzy cały świat, snuł przed kamerami opowieść o dwóch wezwanych na lotnisko funkcjonariuszach, którzy zaatakowani przez agresywnego pasażera wysłali w jego kierunku przepisowe 50.000 wolt. Jednak kanadyjski dziennik "The Province" doszukał się zaleceń, które RCMP ma stosować w przypadku zamiaru użycia paralizatorów. Zasada numer jeden mówiąca, że szok elektryczny może być zastosowany wyłącznie wobec osób stwarzającyh bezpośrednie zagrożenie lub próbujących uniknąć aresztowania, została złamana po 24 sekundach od wejścia czterech kanadyjskich "konnych" do hali przylotów. Zasadą numer dwa jest zakaz użycia tasera wobec tej samej osoby więcej niż jeden raz. Nie zdziwi mnie, jeśli na ewentualnym procesie obrona uzna, że zgodnie z przepisami dwaj z funkcjonariuszy zastosowali po jednym impulsie. A skoro było ich czterech, to i tak 50 procent bezpośredniego środka przymusu nie zostało nawet wyjęte z kabur.
Trzecia zasada mówi, że ranny powinien mieć możliwość swobodnego oddychania. Niestety, w rozporządzeniu nigdzie nie jest napisane, że przygniecenie kolanami szyi i klatki piersiowej leżącego może oddech uniemożliwić, więc Mounties mieli prawo o tym nie wiedzieć. Jak również wyszło na jaw podczas śledztwa, jeden z pracowników lotniska przeszedł przeszkolenie medyczne i wiedział, jak używać defibrylatora. Jednak do konającego wezwano karetkę z miasta, która przybyła na miejsce dopiero po 12 minutach. Informacja, że w tym czasie na lotnisku miał dyżur ratownik medyczny może stać się już trudna do uwierzenia.
Czterej policjanci twierdzą, że nim przyjechała karetka, udzielili Robertowi pierwszej pomocy, która rzekomo polegała na regularnym mierzeniu pulsu umierającego. Wystarczy uważnie obejrzeć film z lotniska, by zdać sobie sprawę, że tylko "kanadyjscy konni" opanowali trudną sztukę wyczuwania tętna przez grube, skórzane, policyjne rękawiczki. Jak twierdzi lekarz z wezwanego ambulansu, funkcjonariusze odmówili zdjęcia zmarłemu kajdanek, co mogłoby umożliwić reanimację. Najprawdopodobniej obawiali się zmartwychwstania, bo innego wytłumaczenia tego faktu nie widzę.
Wszyscy czterej funkcjonariusze, którzy są zamieszani w śmierć Roberta Dziekańskiego zostali odsunięci od obowiązków służbowych już dwa dni po wypadku, przede wszystkim w celu zapewnienia bezpieczeństwa... im samym. "Teraz wykonują zadania, które nie wymagają podejmowania interwencji", powiedział ich szef. Natomiast sierżant kadrowy RCMP oświadczył, że powtórny przydział do służby oficerów zamieszanych w sprawę zabójstwa nie jest dla Królewskiej Kanadyjskiej Policji Konnej "niczym nieprawidłowym".
Welcome to Canada!

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone