Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch - Wizja lokalna
Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



FAMILIJNY BIZNES

Paweł Oses



 


Jakie miejsce w masowej świadomości zajmuje Candy Dulfer? W potocznym mniemaniu jest to saksofonistka, która schlebia dość niskim gustom. Miłośnicy jazzu na dźwięk jej nazwiska wykrzywiają twarz w kwaśnym grymasie.

Czy to z powodu jej współpracy z Madonną albo Princem, czy to ze względu na ponadprzeciętną urodę uważają, że zainteresowanie Holenderką jest czymś poniżej pewnego poziomu. Krótko mówiąc świat jest pełen purystów, którzy dokonania artystki (?) mają za nic. Nawet niżej podpisany, choć nie należy do jazzowych talibów, na niektóre dokonania uroczej panny Dulfer patrzy z pewnym dystansem. Nie potrafię bez znużenia przebrnąć na przykład przez album "Right In My Soul" z 2003 roku. Dlatego po najnowszy krążek saksofonistki "Candy Store" sięgnąłem ze sporymi obawami.
Pierwszy utwór "Candy" jest jak elektrowstrząsy aplikowane flegmatykowi. Te dźwięki porwą nawet bywalców domów spokojnej starości. Połączenie funky z hip-hopem jest jak koktajl Mołotowa. Prawdziwa bomba! Ten kawałek rozgrzeje tej zimy niejedną imprezę. Idealnie nadaje się do parkietowych szaleństw. To zasługa Chance'a Howarda, który w tym utworze zrobił niemal wszystko: skomponował muzykę, napisał słowa, zagrał na basie i rapował. Chciałoby się, by była to zapowiedź tego, co będzie się działo dalej.
Niestety już na drugiej ścieżce napięcie siada. W "L.A. Citylights" zaczyna się typowe smooth jazzowe "umpa umpa pitu pitu". Smętny temat, żadnych pikantnych przypraw, w dodatku w tle plumkają jakieś elektroniczne efekty. Nuda, panie, nuda...
Trochę ognia pojawia się znowu w "Music = Love". Generalnie jednak na rozgrzewkę lepsza będzie seta, albo kaloryfer. Podobnie zresztą można podsumować kulawą stylizację muzyki latynoamerykańskiej jaką jest "La Cabana". Kolejny utwór na płycie "11:58" lepiej w ogóle przemilczeć, mimo że Dulfer przekonuje w wywiadach, że należy do jej ulubionych. Tak więc po pierwszym kawałku na płycie przez wiele długich minut nie dzieje się nic, absolutnie nic ciekawego.
Ale uwaga! Warto jednak dotrwać do kawałka numer 6. "Summertime" to bowiem kubeł zimnej wody na znużony piętnastominutowym zawodzeniem saksofonu łeb. Szczerze mówiąc, nigdy bym nie przypuszczał, że spodoba mi się wokalny utwór Candy Dulfer. A właśnie takim jest "Summertime". Wprawdzie zaczyna się jak typowe dyskotekowe łubudubu, ale głos saksofonistki to wynagradza. Artystka w żywiołowym hicie żartuje z własnego wieku. Cóż, latka lecą i nawet boska Candy Dulfer zbliża się już do czterdziestki! Dziewczyna sama żartuje, że musi już używać więcej pudru. Za to ją lubię! Taki humor i dystans do siebie bardzo mi odpowiada. Wymowa piosenki jest następująca: świetnie się bawić można w każdym wieku. Od siebie dodam, że zaiste jest to możliwe również przy kawałku "Summertime".
Dalej niestety znowu wszystko siada. Zaczyna się kawalkada ckliwych temacików podawanych przez saksofon na tle łomocącej perkusji i ćwierkających efektów; znowu zionie pustką. Trochę werwy przynosi ze sobą "Back To Juan", "If I Ruled The Word" nawet nieco intryguje rytmicznością, oddaloną sekcją dętą. Na finiszu pojawia się wartościowa ballada "Everytime" , ale kto dotrwa do tego momentu?
Na koniec ciekawostka. Album "Candy Store" sprzedaje się całkiem nieźle. Dochrapał się drugiego miejsca na liście Billboardu. Zatem przedsiębiorstwo pod tytułem Candy Dulfer funkcjonuje sprawnie i z sukcesami. Za kulisami tego przedsięwzięcia stoi matka saksofonistki, która jest jej menadżerem, ojciec - również jazzowy saksofonista, od czasu do czasu wspiera pociechę występując razem z nią, a wieloletni klawiszowiec Candy - Thomas Bank, jest jej wybrankiem serca. I tak to się kręci. Czy warto wesprzeć ten familijny biznesik muzyczny? Osobiście mam wątpliwości, choć z drugiej strony wydałem trochę ciężko zarobionych złociszy na ten krążek. Zwrotu pieniędzy nie będę się domagał.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone