Jakie
miejsce w masowej świadomości zajmuje Candy Dulfer? W potocznym
mniemaniu jest to saksofonistka, która schlebia dość niskim
gustom. Miłośnicy jazzu na dźwięk jej nazwiska wykrzywiają
twarz w kwaśnym grymasie.
Czy to z powodu jej współpracy z Madonną albo Princem, czy
to ze względu na ponadprzeciętną urodę uważają, że zainteresowanie
Holenderką jest czymś poniżej pewnego poziomu. Krótko mówiąc
świat jest pełen purystów, którzy dokonania artystki (?) mają
za nic. Nawet niżej podpisany, choć nie należy do jazzowych
talibów, na niektóre dokonania uroczej panny Dulfer patrzy
z pewnym dystansem. Nie potrafię bez znużenia przebrnąć na
przykład przez album "Right In My Soul" z 2003 roku.
Dlatego po najnowszy krążek saksofonistki "Candy Store"
sięgnąłem ze sporymi obawami.
Pierwszy utwór "Candy"
jest jak elektrowstrząsy aplikowane flegmatykowi. Te dźwięki
porwą nawet bywalców domów spokojnej starości. Połączenie
funky z hip-hopem jest jak koktajl Mołotowa. Prawdziwa bomba!
Ten kawałek rozgrzeje tej zimy niejedną imprezę. Idealnie
nadaje się do parkietowych szaleństw. To zasługa Chance'a
Howarda, który w tym utworze zrobił niemal wszystko: skomponował
muzykę, napisał słowa, zagrał na basie i rapował. Chciałoby
się, by była to zapowiedź tego, co będzie się działo dalej.
Niestety już na drugiej ścieżce napięcie siada. W "L.A.
Citylights" zaczyna się typowe smooth jazzowe "umpa
umpa pitu pitu". Smętny temat, żadnych pikantnych przypraw,
w dodatku w tle plumkają jakieś elektroniczne efekty. Nuda,
panie, nuda...
Trochę ognia pojawia się znowu w "Music = Love".
Generalnie jednak na rozgrzewkę lepsza będzie seta, albo kaloryfer.
Podobnie zresztą można podsumować kulawą stylizację muzyki
latynoamerykańskiej jaką jest "La Cabana".
Kolejny utwór na płycie "11:58" lepiej w ogóle przemilczeć,
mimo że Dulfer przekonuje w wywiadach, że należy do jej ulubionych.
Tak więc po pierwszym kawałku na płycie przez wiele długich
minut nie dzieje się nic, absolutnie nic ciekawego.
Ale uwaga! Warto jednak dotrwać do kawałka numer 6. "Summertime"
to bowiem kubeł zimnej wody na znużony piętnastominutowym
zawodzeniem saksofonu łeb. Szczerze mówiąc, nigdy bym nie
przypuszczał, że spodoba mi się wokalny utwór Candy Dulfer.
A właśnie takim jest "Summertime". Wprawdzie zaczyna
się jak typowe dyskotekowe łubudubu, ale głos saksofonistki
to wynagradza. Artystka w żywiołowym hicie żartuje z własnego
wieku. Cóż, latka lecą i nawet boska Candy Dulfer zbliża się
już do czterdziestki! Dziewczyna sama żartuje, że musi już
używać więcej pudru. Za to ją lubię! Taki humor i dystans
do siebie bardzo mi odpowiada. Wymowa piosenki jest następująca:
świetnie się bawić można w każdym wieku. Od siebie dodam,
że zaiste jest to możliwe również przy kawałku "Summertime".
Dalej niestety znowu wszystko siada. Zaczyna się kawalkada
ckliwych temacików podawanych przez saksofon na tle łomocącej
perkusji i ćwierkających efektów; znowu zionie pustką. Trochę
werwy przynosi ze sobą "Back To Juan", "If
I Ruled The Word" nawet nieco intryguje rytmicznością,
oddaloną sekcją dętą. Na finiszu pojawia się wartościowa ballada
"Everytime" ,
ale kto dotrwa do tego momentu?
Na koniec ciekawostka. Album "Candy Store" sprzedaje
się całkiem nieźle. Dochrapał się drugiego miejsca na liście
Billboardu. Zatem przedsiębiorstwo pod tytułem Candy Dulfer
funkcjonuje sprawnie i z sukcesami. Za kulisami tego przedsięwzięcia
stoi matka saksofonistki, która jest jej menadżerem, ojciec
- również jazzowy saksofonista, od czasu do czasu wspiera
pociechę występując razem z nią, a wieloletni klawiszowiec
Candy - Thomas Bank, jest jej wybrankiem serca. I tak to się
kręci. Czy warto wesprzeć ten familijny biznesik muzyczny?
Osobiście mam wątpliwości, choć z drugiej strony wydałem trochę
ciężko zarobionych złociszy na ten krążek. Zwrotu pieniędzy
nie będę się domagał.
|