Kiedy
w połowie września opuszczałam Vancouver, zrobiłam na lotnisku
zdjęcia wielkich, kolorowych, indiańskich masek, które przyciągają
wzrok wchodzących do hali odlotów. Monstrualne twarze przypominają
podróżnym o historii, kulturze i potędze państwa kandyjskiego.
Dziś pomyślałam, że Robert tych masek już nie zobaczył. Nie
dane mu było wyjść z bagażem i tak, jak innym podróżnym, uściskać
swoich ukochanych.
Robert Dziekański, budowlaniec z Gliwic, w nocy z 13 na 14
października zmarł na lotnisku "wrót raju" - jak
nazywają Vancouver turyści. Ale jego matka zamierza dowieść,
że syn został brutalnie zabity przez policję.
Mojego synka już nie ma...
14 października prasa kanadyjska donosiła: "40-letni
mężczyzna zmarł w sobotnią noc podczas interwencji policji
na lotnisku w Vancouver. Policja została wezwana przez pracowników
ochrony, którzy zauważyli mężczyznę, zachowującego się agresywnie.
Człowiek ten miał rzucać krzesłami i strącić z biurka pracownika
lotniska komputer. Został obezwładniony paralizatorem w sekcji
przylotów przez wezwaną na miejsce zdarzenia policję. Zdaniem
interweniujących policjantow i świadków zdarzenia mężczyzna
może pochodzić ze wschodniej Europy, na co wskazuje używany
przez niego język. Istnieje też hipoteza, że ofiara jest Hiszpanem
- zdaniem prowadzących śledztwo człowiek ten wykrzykiwał słowo
"policia" - co po hiszpańsku oznacza "policja".
Ustalana jest tożsamość zmarłego".
Sima Ashrafinia, naoczny świadek tragedii: "Przyjechałam
na lotnisko 40 minut po północy. W hali przylotów międzynarodowych
było spokojnie, siedziało tam tylko kilka osób. Sprawdziłam
na monitorze, czy samolot mojego męża wyląduje o czasie. Wtedy
zauważyłam mężczyznę, który stał przed wejściem dla pasażerów.
Nie mógł przejść przez drzwi, bo to przejście funkcjonuje
tylko w jedną stronę. Był bardzo wzburzony i coś krzyczał
- po rosyjsku, albo polsku, w każdym razie w jakimś wschodnioeuropejskim
języku. Ktoś z obsługi lotniska prosił go, żeby przestał blokować
drzwi, ale tamten najwyraźniej go nie rozumiał. Podeszłam
do niego i próbowałam zagadnąć w kilku językach. Ale mnie
nie rozumiał".
Maciej Krych, Konsul Generalny Rzeczypospolitej Polskiej w
Vancouver: "W niedzielę, 13 października, otrzymaliśmy
informację o tragicznym zgonie obywatela polskiego. Według
informacji, jakie nam przekazała policja i matka tragicznie
zmarłego, pan Dziekański został zaproszony przez matkę i otrzymał
stały pobyt w Kanadzie. Po przylocie do Vancouver, już po
przejściu całej procedury imigracyjnej, błąkał się po lotnisku,
a według policji zaczął nagle zachowywać się w sposób agresywny.
Policja podczas interwencji użyła wobec niego elektrycznych
paralizatorów. Krótko potem przybyła pomoc medyczna, lekarz
stwierdził zgon. To jest wszystko, co w tej chwili wiemy.
Wczoraj [17 października - przyp.red.] została przeprowadzona
w szpitalu generalnym w Vancouver autopsja, natomiast szersze
wyniki autopsji będa dostępne dopiero po kilku miesiącach.
Ustaloną przyczyną śmierci było zatrzymanie akcji serca. To
jest wszystko, co w tej chwili wiemy".
Sławomir Szel, Urząd Miasta Pieszyc: "O tej tragedii
wiem ze stron internetowych. Widząc nazwę naszego miasta w
polskich newsach, już wcześniej próbowałem ustalić nazwisko
ofiary. Podawali tylko, że zginął Robert D. z Pieszyc. Pani
jest pierwszą osobą, która mi je podaje. Proszę zadzwonić
za kwadrans, spróbuję się czegoś dowiedzieć. I oczywiście
deklarujemy naszą pomoc dla tej rodziny, gdyby zaistniała
taka konieczność".
Zofia Cisowski, matka ofiary: "Nie, proszę się nie rozłączać,
mogę rozmawiać. Ja, wie pani, w ogóle nie sypiam... Boję się,
że moje serce też tego nie przetrzyma... (płacz). Prosze poczekać,
muszę wziąć lekarstwo... Od niedzieli biorę leki uspokajające,
ale niewiele pomagają. Nie wiem, jak ja to przetrzymam. Tylko
jego jedynego miałam na świecie (płacz). Od siedmiu lat robiłam
wszystko, by sprowadzić go do siebie. Tu, synku, jest praca,
mówiłam. Tu zarobisz, już nie będziesz się musiał pętać od
budowy do budowy, tak jak w Gliwicach. Bo on był wspaniałym
budowlańcem, ale w Gliwicach krucho z pracą. Szkołę budowlaną
skończył, kochał to co robił. Pieszyce? Nie, z Pieszyc wyprowadziliśmy
się dawno temu. Ciężko nam było po śmierci mojego męża. I
jeden mój znajomy, który miał brata w Kanadzie powiedział:
jedź, on cię zaprasza. Pomieszkasz trochę, sama zdecydujesz,
czy zostaniesz, czy wrócisz. A jak zobaczysz, jaki to wspaniały
człowiek, to weźmiecie ślub, sprowadzisz Roberta, będzie wam
dobrze. I wyjechałam. Mój mąż jest już starszym człowiekiem,
ma 83 lata. Ale to wyjątkowy człowiek jest, dobry. Teraz jest
moim jedynym oparciem. Bo mojego synka cudownego już nie ma...
(płacz). Niech pani zadzwoni za parę minut, przepraszam...
Był zbyt pobudzony
Prasa polonijna w Kanadzie: "Polski pasażer zmarł w
ostatni weekend na lotnisku w Vancouver po tym, jak został
obezwładniony elektrycznym paralizatorem. 40-letni Robert
Dziekański z Pieszyc w województwie dolnośląskim (...) zamierzał
wyemigrować do Kanady, gdzie mieszka część jego rodziny. Został
obezwładniony paralizatorem, gdyż policja uznała, że jest
zbyt pobudzony. Polak zmarł po założeniu mu kajdanek".
Zofia Cisowska, matka: "Żeby mój syn mógł dostać pobyt,
musiałam zostać jego sponsorem. Przepisy mówią, że taki sponsor
musi zarabiać rocznie minimum 30 tysięcy dolarów. Brałam różne
zlecenia na sprzątanie, pracowałam w trzech miejscach, od
świtu do nocy, i dopiero po sześciu latach udało mi się wypracować
taki dochód. Składam już dokumenty, syneczku - powiedziałam
mu rok temu. Zrobiłam wszystko tak, jak mi kazali, a urząd
imigracyjny wysłał moje dokumenty do konsulatu w Polsce. Boże,
jak on na to czekał, żeby wyjechać do Kanady... (płacz). Dostał
wizę bez żadnych przeszkód. Jak on się cieszył! Nie, nie miał
żony, ale miał narzeczoną. Mówił: ustawię się trochę, zarobię,
to ją sprowadzę. Chyba ukrywał to przede mną, ale tak nieraz
z rozmów wyczułam, że oni razem mieszkali. Ona teraz jest
w strasznym szoku, niech pani tam lepiej nie dzwoni".
Sima Ashrafinia: "Ten mężczyzna [Robert - przyp.red.]
wyglądał, jakby się źle czuł. Krzyczał coś w rodzaju "please",
"pleasa", albo "poleasa" i walił dłońmi
w szklane drzwi. Poprosiłam kierowcę limuzyny, który stał
obok, żeby zawołał kogoś z ochrony - bo w pobliżu nie było
żadnego ochroniarza. Kierowca był wściekły i przeklinał. Czekał
na jakichś pasażerów, a przecież tamten blokował przejście.
Próbował mu wytłumaczyć, że bez specjalnej karty magnetycznej
nie da się otworzyć drzwi. Wyciągnął swoją kartę i przeciągnął
przez czytnik. Drzwi się otworzyły, a krzyczący mężczyzna
przeszedł na drugą stronę. Przytrzymał nogą drzwi i przeciągnął
swój bagaż, większą i mniejszą torbę.
Pomyślałam, że może przyleciał na niewłaściwe lotnisko i teraz
próbuje wrócić. Ciągle uderzał ręką w szklane drzwi. Podniósł
krzesło i postawił je z powrotem. Z biurka pracowników obsługi
podnosił i odstawiał jakieś przedmioty. Pocił się, był czerwony
na twarzy. Chodził tam i z powrotem, tak jakby się zgubił.
Próbowałam go uspokoić. Wykonywałam przyjazne gesty i mówiłam
"nie, nie, nie". Spojrzał na mnie i odstawił na
biurko klawiaturę komputera. Stałam blisko niego i nie odniosłam
wrażenia, że mógłby mi zrobić krzywdę".
Polacy ci pomogą
Kamloops to prawie stutysięczne miasto w Kolumbii Brytyjskiej,
niecałe 3 godziny drogi od Vancouver. Położone w dolinie,
otoczone przez góry, od lat jest jedną z największych turystycznych
atrakcji regionu. To wymarzone miejsce na wędrówki po górach,
łowienie ryb, kolarstwo górskie latem i snowboardy zimą. O
tej porze roku szczyty Kordylierów odbijają się w tafli jeziora
Kamloops czarnym cieniem. O własnym domu w Kamloops marzył
Robert, kiedy planował swoje nowe życie w Kanadzie. I tu zostanie.
Już na zawsze.
Zofia Cisowski: "To była droga przez mękę, prawie dobę
był Robert w podróży. Najpierw w nocy sąsiad go wiózł z Gliwic
do Katowic, a z Katowic miał samolot do Frankfurtu. Boże,
jak on się bał tych samolotów... (płacz). Ja mu mówiłam: syneczku,
ja mam tyle lat i zwalczyłam strach, to i ty dolecisz. Bo
ja przecież przyleciałam do Kanady jak byłam już po pięćdziesiątce.
Też się boję latania, on ma... miał to po mnie (płacz). No
i Robert wylądował we Frankfurcie o ósmej rano. Miał ponad
cztery godziny czekania na samolot do Vancouver. Mówiłam mu:
patrz na bilety, wszystko ci pozaznaczałam, a jakbyś czegoś
nie wiedział, szukaj Polaków. Polacy ci zawsze pomogą...
W Vancouver miał wylądować wczesnym popołudniem, ale samolot
się spóźnił. A ja wyjechałam z Kamloops wcześnie rano i czekałam
na lotnisku, ale z drugiej strony. On był tam gdzie wydają
bagaże, powiedzieli mi ludzie, którzy widzieli na własne oczy,
co się stało na lotnisku... A mnie tam nie chcieli wpuścić.
Błagałam ochroniarzy, żeby mnie wpuścili, bo on jest sam,
nie zna lotniska, nie zna angielskiego, a ja jestem matką,
znajdę go i pojedziemy do domu... Ale oni byli nieubłagani.
Nikt nie chciał mnie wysłuchać.
Mijały godziny, w końcu jedna pani oficer zgodziła się wywołać
go przez głośniki. Ale to było zupełnie bez sensu, bo w hali
przylotów tych głośników nie słychać, a poza tym tak przekręciła
jego nazwisko, nawet ja ledwo je poznałam... Jak teraz pomyślę,
że on tam chodził z kąta w kąt i prosił ludzi o pomoc, i nikt,
absolutnie nikt mu nie pomógł, to nie mam już sił, żeby żyć...
(płacz).
Depesza agencyjna PAP: "Już druga osoba zmarła w Kanadzie
w tym tygodniu po obezwładnieniu elektrycznym paralizatorem
- podał w czwartek rzecznik kanadyjskiej policji. Ostatniej
nocy zmarł 39-letni mężczyzna obezwładniony taserem w niedzielę
w Montrealu. Według kanadyjskich mediów, Quilem Registre był
w stanie upojenia alkoholowego, zachowywał się agresywnie,
uszkodził swoim samochodem kilka innych pojazdów. Po interwencji
policji trafił do szpitala; jego stan pogorszył się na początku
tygodnia. Według telewizji CTV, zmarł na atak serca. (...)
od 2003 roku w Kanadzie aż 17 osób zmarło w następstwie incydentów
z użyciem paralizatora".
Sima Ashrafinia: "Była już 1:30 nad ranem, kiedy pojawiło
się pięciu funkcjonariuszy RCMP. Podeszli do mężczyzny. Jeden
z nich powiedział do innego, żeby wyjął paralizator. Zanim
przeszli przez szklane drzwi, ten pan złapał drewniane krzesło
i uderzył nim w drzwi. Policjanci otoczyli go półokręgiem.
Coś do niego mówili, ale on nie rozumiał po angielsku. Mężczyzna
wszedł za biurko, i wtedy policja użyła paralizatora. Usłyszałam
jego krzyk. Nie wiem, w którą część ciała został trafiony,
ale krzyczał z bólu, więc na pewno porazili go prądem. Przeszedł
na koniec długiego biurka, a wtedy policjanci użyli paralizatora
drugi raz. Zaraz potem policjant z jego prawej strony i drugi
z lewej porazili go jednocześnie - trzeci i czwarty raz. Mężczyzna
upadł na prawy bok. Czterech, albo pięciu funkcjonariuszy
nachyliło się nad nim i skuło go. Przewrócili go na plecy.
Wtedy na hali pojawił się mój mąż i zawołał mnie. Nie spodziewałam
się go tam, sądziłam, że nadejdzie z innej strony. Najwyraźniej
obsługa lotniska przepuściła pasażerów innym wejściem. Mąż
chciał, żebyśmy jechali do domu, ale powiedziałam mu: tu się
coś dzieje, musimy zostać. Popatrzyłam na leżącego mężczyznę.
Już się nie ruszał. Jakaś kobieta - ratownik medyczny albo
policjantka, robiła mu masaż serca. Leżący na ziemi mężczyzna
zrobił się siny. Zdałam sobie sprawę, że nie żyje. I wtedy
się popłakałam".
Miał zacząć nowe życie
Zofia Cisowski: "Jakieś leki czy narkotyki? Proszę pani,
mój syn to wróg narkotyków. Nigdy niczego nie brał, nigdy
się na nic nie leczył. Wielki był, zdrowy, silny, cudowny
chłopak. Ja tak sobie myślę, że nie trzeba było niczego brać,
żeby doznać szoku na tym lotnisku... Doba w podróży, a on
tak się bał samolotu. A potem, ja nie wiem dlaczego, trzymali
go tam tyle godzin, nie miał dolarów, wiem, że nie miał też
niczego do picia i strasznie chciało mu się pić. Zaczepiał
ludzi, prosił o pomoc. Ja mam zdjęcia, ludzie robili mu te
zdjęcia, ale ja się boję je obejrzeć... Ja byłam tak blisko
niego przez cały dzień, to tylko parę kroków do hali przylotów.
Policja mówi, że zachowywał się agresywnie, ale ja go nigdy
nie widziałam, żeby był agresywny, albo żeby się złościł.
Zawsze taki spokojny... Teraz myślę, że ten szok to był samolot
i papierosy. Bo on, proszę pani, palił. A jak ktoś długo pali,
a potem nagle rzuci, to różnie może być... Ja tak bardzo chciałam,
żeby przestał palić. Kupił sobie na wyjazd trzy paczki papierosów.
I zadzwonił do mnie z lotniska w Katowicach i powiedział:
mamuś, ja oddałem te papierosy jakiejś kobiecie. Dla ciebie
nie będę już nigdy palił. Od dziś zaczynam nowe życie".
Prasa kanadyjska: "Sekcja zwłok Roberta Dziekańskiego
nie pozwoliła na określenie przyczyny zgonu. Biuro koronera
czeka na wyniki badania toksykologicznego. Policja nie potwierdza,
że śmierć miała związek z użyciem paralizatora. RCMP twierdzi,
że mężczyzna zachwywał się agresywnie, krzyczał i uderzał
w okna. Mężczyznę próbowała uspokoić kobieta, która była świadkiem
całego zdarzenia. Zdaniem Simy Ashrafina Polak nie stwarzał
niebezpieczeństwa dla otoczenia. Kobieta zarejestrowała całe
zdarzenia na swoim telefonie komórkowym. Według niej, wbrew
temu, co twierdzi policja, Polaka otoczyło nie trzech, a pięciu
policjantów. Zdaniem kobiety, funkcjonariusze użyli paralizatora
nie dwukrotnie, a czterokrotnie. Policja zaprzecza tym informacjom".
Zofia Cisowski: "Była już noc, Robert miał wciąż wyłączoną
komórkę. Czułam, że coś się złego stało, pani wie, matka zawsze
czuje. Wróciliśmy do Kamloops, ja i ten kierowca, ktorego
wynajęłam, bo mój mąż nie prowadzi, to starszy człowiek...
A jak dojechałam do domu, po trzech godzinach, to na szekretarce
telefonicznej zastałam wiadomość od szefowej ochrony na lotnisku,
że syn jest już po odprawie. Ale była druga w nocy i już nie
miałam czym wracać do miasta. Nie spałam całą noc, a o 6 rano
miałam autobus do Vancouver. Przyjechałam na lotnisko, i nawet
zauważyłam, że tam jest pełno policji i dziennikarze, ale
wie pani, chciałam jak najszybciej zobaczyć synka mojego.
A ta ich szefowa zaprowadziła mnie do jakiegoś pokoju i kazała
usiąść, a potem mówi: z pani synem stało się coś złego. Ja
pomyślałam, że imigracja nie wpuściła go do Kanady, że może
coś się w dokumentach nie zgadzało... A ona dodała: pani syn
nie żyje. A ja... upadłam na podłogę, i potem już nie pamiątam...
Wiem, że wyprowadzili mnie bocznym wyjściem, bo przed głównym
czekali dziennikarze z kamerami. Wozili mnie gdzieś dookoła,
nie wiem... Nie, do szpitala nie dotarliśmy. Nie widziałam
jeszcze mojego synka (płacz). Mnie się już żyć nie chce...!"
Sima Ashrafinia: "Któraś z pracownic linii lotniczej
poradziła mi, żebym powiedziała policji, że byłam świadkiem
całego zdarzenia. Podeszłam do funkcjonariusza, który rozmawiał
z kierowcą limuzyny. Powiedziałam, że widziałam prawie wszystko
co się tu wydarzyło. Odpowiedział, że za chwilę ze mną porozmawia.
Czekałam, ale nikt do mnie nie podszedł. Podeszłam więc jeszcze
raz do policjanta i powiedziałam, że jadę do domu. Machnął
mi tylko ręką".
Zofia Cisowski: "Wczoraj zadzwonił do mnie koroner, że
są wyniki sekcji zwłok mojego synka. Powiedział, że syn był
zdrowy, i że zmarł z powodu zatrzymania akcji serca. A ja
się pytam - skoro dostał aż cztery strzały tym paralizatorem,
to jak serce miało się nie zatrzymać?! Jak można było zabić
człowieka?! Nie zostawię tego, będe walczyć, dopóki dam radę.
Mam prawnika, poprowadzi sprawę. Pieniądze? Będą potrzebne,
nie wiem ile, nie wiem skąd wezmę... Chcę wygrać, dla mojego
syneczka kochanego, i dla innych ludzi, żeby ich nigdy taka
śmierć nie spotkała. Jak można dopuścić, żeby policja używała
czegoś takiego?!"
Prasa kanadyjska: "Robert Dziekański od momentu wyjazdu
z Polski był w podróży około 24 godzin. Na lotnisku w Vancouver
przechodził długą procedurę imigracyjną. Jego matka, która
miała go odebrać z lotniska, po długim oczekiwaniu powróciła
sama do domu. W niedzielę rano policja poinformowała ją, że
jej syn się odnalazł. Kobieta obwinia policję o śmierć syna
i podjęła już w tej sprawie kroki prawne".
Zofia Cisowski: "Tylko jedną torbę miał, z książkami
i atlasami. Powiedziłam mu: synku, nie bierz ubrań, zarobisz
sobie, to kupisz nowe. Ale on od dziecka kochał geografię.
Zbierał książki podróżnicze, mapy i atlasy. I wziął ze sobą
tylko te książki, bo najbliższe były jego sercu (płacz).
Przyjechali do mnie ludzie, dali mi zdjęcia, jak policja waliła
w niego tym prądem... Jedna kobieta filmowała wszystko telefonem
komórkowym, i zrobiła z tego nagrania dla mnie, płytę CD.
I ta płyta wciąż tu leży, nie mam odwagi jej włączyć. Bo na
tej płycie są ostatnie chwile życia mojego synka ukochanego,
i boję się, że jak to zobaczę, to i mnie serce pęknie. I kto
wtedy o niego, o jego godność zawalczy?"
Dziennikarz polonijny z Toronto, prosi o anonimowość: "Ten
człowiek przez siedem lat żył nadzieją na ten wyjazd. Potem
spędził dwadzieścia cztery godziny w podróży i prawie dziewięć
na lotnisku. A potem przyszli i go zabili. I dlatego chce
mi się wyć..."
CIĄG DALSZY W NASTĘPNYM
NUMERZE
|