Chyba
każdy artysta sięgający do swego wnętrza i otwierający je
dla odbiorców jest nękany przez wątpliwości: potraktują mnie
z wyrozumiałością, czy też wzruszą ramionami? A może nic nie
zrozumieją? Graham Van Pelt, mózg zespołu Miracle Fortress,
wydaje się zmagać z tymi pytaniami nieustannie.
Na sugestię, że jego debiutancka płyta brzmi radośnie, robi
wielkie oczy ze zdumienia. Kiedy słyszy, że jest bardzo osobista,
odpowiada ostrożnie. A kiedy mówi mu się, że album sprawia
wrażenie relacji z jego podświadomości, Graham wreszcie się
uśmiecha. Zazwyczaj muzyka, która zabiera nas do wnętrza czyjejś
głowy nie jest tak stosunkowo lekka, intuicyjna i przyjemna
jak na debiutanckiej płycie grupy Miracle Fortress "Five
Roses". Ale Graham Van Pelt jest w gruncie rzeczy przyjaznym
facetem, jedym z nielicznych. Można więc założyć, że w głowie
też ma jasno.
Van Pelt spędził swą muzyczną młodość w mieście Stratford
w kanadyjskiej prowincji Ontario. Systematycznie uczył się
gry na gitarze, klawiszach i perkusji. Z czasem poznał tajniki
programowania instrumentów elektronicznych. A na koniec przeprowadził
się do Montrealu, gdzie zakładał i rozwiązywał kolejne zespoły,
i ciągle próbował stworzyć coś sensownego w studiu Friendship
Cove.
"Byłem zaangażowany w projekty, które okazywały się pół
żartem, pół serio", mówi Van Pelt. "Ale nie o to
chodziło. Chciałem wreszcie zrobić coś w miarę poważnego.
I trochę pretensjonalnego". I zrobił. Zamknięty w technologicznej
twierdzy pełnej keyboardów, automatów perkusyjnych, wzmacniaczy
i samplerów, w samotności zbudował swoją ścianę dźwięku.
Nagrywanie płyty zajęło trzy miesiące. "Lubię pracować
szybko. Kiedy słyszę już muzykę w głowie, łapię za pierwszy
lepszy instrument i gram ją", mówi. Z produkcją już jest
inaczej. W nią Graham wkłada całą duszę i zwraca uwagę na
najdrobniejsze szczegóły. Zaś koncerty - to w ogóle inna sprawa.
Tu multiinstrumentalista postawił na żywy band. W składzie
znaleźli się muzycy "wypożyczeni" z zaprzyjaźnionych
kapel - Jordan Robson-Cramer, Jesse Stein i Adam Waito.
Wydana w tym roku "Five Roses" jest trochę jak wycieczka
do sklepu z cukierkami, kiedy się miało sześć lat. Płyta czaruje
nas kolorami i ukrytymi sekretami. Każdy utwór oferuje coś
innego - czasem znanego, czasem zupełnie nowego, ale zawsze
z posmakiem słodyczy. Czy będzie to rozmarzona, melodyjna
psychodelia elektroniczna ,
czy też lekko nostalgiczna i wyraźnie brit-popowa piosenka
.
Jako inspiracje Van Pelt wymienia Harry'ego Nilssona, Johna
Cale i Briana Eno. A jednak warstwa dźwiękowa na płycie "Five
Roses" jest na ogół optymistyczna .
Graham zdradza, że większość piosenek napisał w czasie, kiedy
był związany z pewną dziewczyną, i to na tym etapie związku,
kiedy wszystko było beztroskie i radosne. Ten młodzieńczy
romantyzm stoi w pewnej sprzeczności z tłem muzycznej wędrówki
przez podświadomość artysty. Ale Graham wyjaśnia: "Domieszałem
trochę ironii. Bez niej zostałby mi tylko trącący sztucznością
sentymentalizm. A ja zawsze podziwiałem artystów, którzy uzewnętrzniali
się uczciwie, bez zakładania masek. Płyta "Five Roses"
to kawałek mojej biografii, i jestem na niej cały ja. Oraz
moje demony. Ale nie bójcie się - następna płyta będzie już
zupełnie inna".
|