Byłem
już w wielu dziwnych miejscach i robiłem wiele dziwnych rzeczy.
Łaziłem po nawiedzonych domach, tropiłem stworzenia o wielkich
stopach, spacerowałem po zapomnianych cmentarzach i oglądałem
opuszczone parki rozrywki. Ale tylko jedno miejsce było naprawdę
dziwaczne.
Tylko tam można było na sto procent zobaczyć ducha, pogłaskać
potwora i doświadczyć czegoś niewyobrażalnego. W American
Dime Museum w Baltimore.
Takich miejsc nie ma już wiele. Miejsc, w których zgromadzono
różne cuda i dziwy, niegdyś przyciągające gapiów na występy
cyrkowe i festyny. Niestety, mimo że muzeum przeżyło o długie
lata większość darczyńców makabrycznych zbiorów, nie przetrwało
w XXI wieku. Nie pomogło podniesienie ceny za wstęp z tradycyjnych
10 centów (stąd nazwa muzeum; dime to potoczne określenie
10-centowej monety) na 15. Dyrektor muzeum Richard Horne oznajmił,
że wobec niemożności znalezienia dodatkowych funduszy, placówka
zamyka swe podwoje na dobre. Początkowo wydawało się, że to
tylko kolejne przejściowe trudności - muzeum miało się już
zamknąć z końcem 2005 roku, ale jednak udało się je jeszcze
uratować. Niestety, tym razem ewidentnie nie było już szans.
W lutym tego roku muzeum zostało zamknięte, a cała kolekcja
wystawiona na licytację.
Osobliwości za dziesięć centów
Koncepcja muzeum narodziła się już XIX wieku, kiedy bogaci
i ekscentryczni Europejczycy, nie wiedząc jak wydawać swoje
fortuny, gromadzili kolekcje egzotycznych i "jedynych
w swoim rodzaju" obiektów i zakładali swoje prywatne
"gabinety osobliwości". W naturze ludzkiej leży
potrzeba kolekcjonowania rzeczy ciekawych, czasem dziwacznych,
a nierzadko przerażających. Takie zbiory były sensacją, przyjeżdżały
je oglądać tłumy, czasem z bardzo daleka.
Na początku XIX stulecia ktoś w Ameryce Północnej wpadł na
pomysł, że takie cuda i dziwolągi można pokazywać ludziom
za pieniądze. Pierwsze "muzeum za dziesięć centów"
narodziło się niemal jednej nocy. Kolejne muzea rozkwitły
jak USA długie i szerokie. Gawiedź chciała oglądać rzeczy
niezwykłe i niecodzienne. Pragnęła rozrywki, a tej dostarczały
kolekcje osobliwości - zarówno naturalnego pochodzenia, jak
i wykonane przez człowieka, a także pokazy, występy i żywa
menażeria. Założyciele muzeów i właściciele takich zbiorów
szybko dorobili się fortun - mimo że wstęp kosztował tylko
dziesięć centów od osoby. Kiedy zaś miejscowa społeczność
nasyciła się już szokującymi eksponatami, ruszano w drogę.
Z nadejściem XX wieku objazdowe gabinety osobliwości przemierzyły
całe Stany Zjednoczone, zatrzymując się w niemal każdym mieście
i wsi, zachwycając i przerażając kolejne pokolenie widzów.
To były prawdziwe dni chwały. Pokazywano wielogłowe bydło,
mutantów i hybrydy jak "Chłopiec aligator", czy
też legendarne stwory - "Syrenę z Fiji" i amerykańskiego
szakalopa (rogatego zająca). Za kurtyną czekały na widzów
futrzaste ryby, skurczone głowy, olbrzymy, mumie, nieprawdopodobne
wyczyny zwierzęcych akrobatów i wiele innych przedziwnych
odpadów ewolucyjnych.
Ucho Abrahama Lincolna
Po II wojnie światowej zabrakło w Ameryce miejsca dla objazdowych
teatrzyków osobliwości. A jednak niektóre z nich dotrwały
do końca wieku. W Baltimore, w stanie Maryland, dwóm zapaleńcom
udało się zgromadzić i ocalić jedną z największych w kraju
kolekcji jarmarcznych osobliwości. Richard Horne i James Taylor
złożyli w ten sposób hołd wszystkim dawnym muzeom i ich właścicielom.
Otwarte przez nich American Dime Museum szczyciło się takimi
klasykami jak "Robal z Samoa", "Diablica"
i "Peruwiańska mumia amazońska". Jednak Horne i
Taylor starali się cały czas trzymać rękę na pulsie i zdobywać
wciąż nowe osobliwości. W ostatnich latach ich muzeum wzbogaciło
się np. o akwarium z wężogłowami, drapieżnymi rybami potrafiącymi
przemieszczać się po lądzie (ryby te występują w Azji Zachodniej;
w USA w latach 2002-2004 znaleziono je w naturalnych zbiornikach
wodnych, co spowodowało obawy, iż zawleczone wężogłowy wyprą
inne gatunki ryb i spowodują ekologiczną katastrofę). Jedną
z największych atrakcji, rekamowaną nawet na wielkim kolorowym
transparencie, był "Największy nietoperz świata"
("World's Largest Bat"), który rzekomo mógł zabić
konia. Zamiast zmutowanego, wielkiego nietoperza wampira z
ogromnymi skrzydłami i długimi kłami odwiedzającym pokazywano...
ponad sześciometrowej długości kij baseballowy. Właścicielom
muzeum nie można było zarzucić kłamstwa (angielskie słowo
"bat" oznacza zarówno nietoperza, jak i kij do baseballa),
a takim kawałem drewna z pewnością można by zabić konia. Jedna
z ostatnich wystaw w American Dime Museum, zbiór cmentarno-prosektoryjny
pokazujący jak Amerykanie grzebali swoich zmarłych w XIX wieku,
zyskał wyrazy uznania miejscowej społeczności.
Od gigantycznych kul ze sznurka do figury kobiety pokrytej
kawałkami gumy do żucia, od psa z pięcioma nogami do kaczek
z dwoma korpusami, od ucha Abrahama Lincolna do tkaniny z
ludzkich włosów, od żółwia grającego na puzonie do wiewiórki
wymachującej strzelbą, od bliźniąt syjamskich w słoju do pchlego
cyrku - wszystko wzbudziło mój zachwyt. Ściągam czapkę z głowy
przed "muzeum za dziesięć centów" za to, że tacy
dziwacy jak ja czuli się tam jak w domu. Smutno mi na myśl,
że nasze dzieci będą dorastać w świecie, w którym jedynego
pół-człowieka, pół-aligatora będą mogły zobaczyć tylko na
ekranie monitora komputerowego albo na starej pocztówce.
|