Oto
najlepsza grupa jazzowa ostatnich miesięcy. Taki wniosek uzasadniony
jest po nominacji do nagrody Grammy w kategorii "Best
Contemporary Jazz Album". Nowojorski zespół Groove Collective
zasłużył na nominację płytą "People, People, Music, Music".
Groove Collective zasłynęli już wieki temu tym, że łączą
różne gatunki. To truizm, który pojawia się przy omówieniach
wszystkich nagrań, obojętnie z którego regału wziętych. Tu
jednak takie stwierdzenie jest naprawdę uzasadnione. Członkowie
grupy sami mówią, że ich muzyka to "disco-ambient-futura-trance-jungle-drum'n'bass-trip
hop-hip-acid-transistor-funk-rock-psychedelic-silicon-hard
bop-big beat-tube-electronic-live-dub-salsa-mambo". Trzeba
przyznać, że to... prawda.
Mówiąc nieco konkretniej, Groove Colective to brzmienie oparte
na rozbudowanej sekcji dętej, z szeroko wykorzystywanymi instrumentami
perkusyjnymi, nawet najbardziej egzotycznego sortu, plus klawisze
i szczypta elektroniki. Efekt z reguły ociera się o funky,
salsę, etno czy fusion. Dla wielu słuchaczy właśnie to jest
prawdziwy "groove". Ten styl sygnalizuje już pierwszy
utwór "Forgotten Travelers" .
Pulsujące konga, stały motyw w basie plus leniwa solówka trąbki,
później także saksofonu, a na to wszystko nałożone od czasu
do czasu harmoniczne plamy sekcji dętej. Wszystko snuje się
jak dla mnie trochę na oślep, jakby bez celu. Nieco żwawiej
jest już w "DFU", choć i tu powtórzony został właściwie
dokładnie ten sam schemat. W "What If"
pojawił się wokal w postaci zmultiplikowanego DeLouie Avant
Juniora. Jest on jednym z kilku muzyków gościnnie występujących
na płycie. Co charakterystyczne, zaproszeni artyści to przede
wszystkim dwójka wokalistów, których nie ma w stałym składzie
Groove Collective, ale również aż dwóch puzonistów, a także
między innymi muzyk grający na bongo i guiro (tradycyjny instrument
perkusyjny z Puerto Rico).
Prawdziwy ogień, który tak łatwo było znaleźć na wcześniejszych
płytach, w "People, People, Music, Music" pojawia
się dopiero po 20 minutach cierpliwego słuchania krążka. Utwór
"Tito"
naprawdę porywa. Zaczyna się zrazu ospale, by zamienić się
w latynoski szał. Kawałek, który jest hołdem dla Tito Puente
("Oye Como Va"!), nie może brzmieć inaczej. Eddie
Bobe brzmi tu jak wokaliści z Buena Vista Social Club, do
tego pojawia się jak zwykle doskonały flet, na którym gra
Jaya Rodriguez, no i świetny latynoski puls. Wreszcie kawałek,
który można puścić na imprezie! To jest Groove Collective,
które lubię. Niestety już w następnym kawałku klimat siada.
Znowu pojawiają się jakieś błądzenia instrumentów pośród funtów
nabijanych przez sekcję dętą. Trochę dzikiego szału pojawia
się jeszcze w fenomenalnym "Mambomongo". Ciekawie
robi się też w "6 For Fred" .
Sporo tu eksperymentów rytmicznych, począwszy od, niezbyt
często spotykanego, pulsu dzielonego na sześć. W utworze "Set
Up" pojawia się nawet klimat ocierający się o imprezę
techno.
Bez wątpienia panowie z Groove Collective znowu udowodnili,
że w dziedzinie krzyżowania gatunków muzycznych są bezkonkurencyjni.
Tyle, że nikomu na siłę nie musieli już tego udowadniać. Muzycy
poszli jednak w stronę jeszcze głębszego eksperymentowania.
Zapewne jest to przejawem pewnej bezkompromisowości w artystycznych
wyborach. Mnie jednak płyta "People, People, Music, Music"
nieco zniechęca. To oczywiście fantastyczna muzyka, ale zrobiona
chyba bardziej ku uciesze wykonawców niż słuchaczy. Brakuje
mi wcześniejszych klimatów, zwykłej funkowej zabawy. Za dużo
tu puzonów, trąbek i egzotycznych przeszkadzajek. Przerost
formy nad treścią. Może zwyczajnie dla mnie ta muzyka jest
już za trudna? Niewątpliwie najnowszą płytę Groove Collective
warto mieć, u mnie jednak częściej można ją spotkać na półce,
niż w odtwarzaczu.
|