Stał
się cud i do kraju nad Wisłą zawędrowała najnowsza płyta Briana
Culbertsona "It's On Tonight". Z opóźnieniem paromiesięcznym,
ale niech tam. Płyta znalazła się w katalogu Universal Music
Polska, jako że została wydana przez wytwórnię GRP - należącą
do Universal Music Company. Ten właśnie z pozoru nieistotny
fakt był źródłem moich obaw.
Otóż GRP słynie z tego, że po osobowościach nagrywających
dla niej artystów jeździ stutonowym walcem. Złośliwcy mówią,
że o kształcie nagrań decydują tam spece od marketingu, a
nie muzycy. Ja jednak miałem nadzieję, że za zmianą wytwórni
idzie chęć odciśnięcia własnego piętna na nagraniu, a nie
tylko zwielokrotnienie sprzedaży, albo wynagrodzenia za pracę.
Po pierwszym zapoznaniu się z zawartością płyty wpadłem w
konsternację. Już na dzień dobry po włączeniu przyciska "play"
wrażenie jest takie, że płyta zaczyna się smętkowato. Każdy
następny kawałek jedynie utwierdzał mnie w tym przekonaniu.
Z reguły na smooth jazzowych płytach obowiązuje zasada: kawałek
szybki, kawałek wolny, szybki, wolny, szybki, wolny. Możliwe
są kombinacje tego schematu, ale Culbertson w "It's On
Tonight" zdecydował się na całkowitą eksterminację szybkich
numerów. Nie ma ani śladu funkowej żywiołowości, którą niemal
równo 2 lata temu zachwalałem na łamach Sprawy opisując poprzednią
płytę. Najnowsza zaczyna się niezbyt ciekawie. Umpa umpa pitu
pitu w smooth jazzowym sosie. "Let's Get Started"
jest do bólu sztampowe, bez absolutnie niczego, nad czym można
by się z uznaniem pochylić. Ciekawostką jest jedynie fakt,
że Culbertson gra tu na fortepianie, trąbce, puzonie, klawiszach,
basie, oraz programuje perkusję. To ostatnie jest zresztą
fatalne. Na niektórych poprzednich płytach grają żywi perkusiści,
i to nie byle jacy - np. słynny Lenny Castro w "Somethin'
Bout Love" z 1999 roku. Tu jednak zamiast żywego pulsu
mamy zaprogramowane w komputerze rąbanie. Jest to zdecydowanie
największa wada "It's On tonight", a uwaga ta odnosi
się niestety do wszystkich utworów (poza ostatnim) na płycie.
Drugi kawałek "Hookin' Up" nie zapowiada żadnego
postępu. W dalszym ciągu jest to raczej sztampowe tło dźwiękowe,
na przykład dla czynności związanych ze sprzątaniem, niż fajna
muza. Utwór tytułowy dopełnia goryczy. To już jest dno. Lukier
oblany mdłą śmietaną doprawioną karmelem z wisienką na szczycie.
Obrzydliwie romantyczna papka której przyjęcie może się skończyć
torsjami. Od tego momentu może być już tylko lepiej - i na
szczęście jest. Pod warunkiem, że ktoś do tego momentu dotrwa.
Ja już teraz wiem, że tej płyty najlepiej słuchać od kawałka
numer 4. Nie zmienia to jednak faktu, że nadal mamy do czynienia
z powolnymi bujankami, a nie imprezowym ogniem. "Ta płyta
jest po prostu nudna" - myślałem po pierwszym, drugim,
trzecim przesłuchaniu. Później - przyznaję - zmiękłem. Gdy
płyty słucha się dopiero od utworu "Sensuality"
wyznaczony w ten sposób fragment płyty nabiera wreszcie jakiejś
konsekwencji. Tak się bowiem składa, że ten utwór rzeczywiście
jest pięknym przytulańcem, do słuchania najlepiej w samym
środku nocy. Uczciwie mówiąc nie mogę mu odmówić urody. I
dalej aż do samego końca mniej więcej w tym samym stylu. Same
gorące pościelówy w nieco syntetycznym, komputerowym bicie.
Pozytywnie wyróżnia się tutaj kawałek "Dreaming Of You"
.
W zasadzie tak jak wcześniej można mu zarzucić, że jest słodkim
wyciskaczem łez, gdyby nie fakt, że ten numer jest naprawdę
melodyjny. Ujawnia - moim zdaniem spory talent kompozytorski
Culbertsona. To nie jest banalna sprawa wykombinować kawałek,
który od razu wpadnie w ucho i mocno zakotwiczy się w głowie.
Naprawdę lubię ten utwór. W tytule ma marzenie, więc żeby
być na czasie wspomnę, że jak dla mnie jest to muzyczne pragnienie
wiosny.
Wśród personalnych niespodzianek zwraca uwagę jedno nazwisko
- mianowicie Michelle Culbertson. Nietrudno się domyślić,
że to żona pianisty. Facet musiał mieć niezły zgryz. Otóż
na oficjalnej stronie Michelle są próbki jej możliwości. Jest
to popelina totalna. Jakieś egzaltowane patriotyczne amerykańskie
pienia, coś strasznego. Biedny facet nie mógł zapewne odmówić
żonie udziału w swojej płycie. Dylemat polegał chyba na tym,
jak dopuścić żonę do studia, dać jej satysfakcję z uczestnictwa
w nagraniu, i jednocześnie "schować" tak głęboko,
by nie zepsuła płyty. To się udało, bowiem Michelle robi jedynie
"efekty wokalne" pod co można podciągnąć w zasadzie
wszystko i nic, oraz gra na skrzypcach - właśnie w "Dreaming
Of You". Wytężałem słuch wielokrotnie, ale żadnych skrzypiec
tu nie znalazłem.
Gdy przeglądałem książeczkę przed przesłuchaniem płyty bardzo
wiele obiecywałem sobie po kawałku "Secret Affair"
.
Wszystko z powodu udziału w nim mojego ulubionego artysty
- Chrisa Botti'ego. Długo byłem rozczarowany tym utworem.
To jakieś przygrywki fortepianu w takt z komputera, z wytłumioną
trąbką w tle w charakterze jedynie kolorystycznym. Nawet za
trzecim, czy czwartym razem nie zauważyłem, że po trzeciej
minucie jest tam solo Bottiego. Ten numer mnie tak ścinał,
że za każdym razem prawie zasypiałem. Tymczasem gdy się przez
to przebić, to znowu pojawia się całkiem ciekawy klimacik.
Warto słuchać w skupieniu.
Na osobną uwagę zasługuje piosenka "Love Will Never Let
You Down". To muzyczna superprodukcja z gwiazdami pierwszej
wielkości. Śpiewa legenda muzyki soul Patti Austin, na saksofonie
gra Kirk Whalum - jeden z najbardziej znanych współczesnych
wirtuozów tego instrumentu, dawniej współpracujący na stałe
z Whitney Houston. Do tego jeszcze Marcus Miller. Szczerze
mówiąc zupełnie nie rozumiem po co temu gościowi udział w
takim przedsięwzięciu. Ma na koncie mnóstwo absolutnie wybitnych
nagrań jazzowych, sławę współpracownika Milesa Davisa. W dodatku
właściwie go nie słychać. Zapewne chodzi o to, by płyta Culbertsona
znalazła się na półkach kolekcjonerów kupujących wszystko,
do czego rękę przyłożył Marcus Miller. To jeszcze nie wszystko,
bowiem gra tu (a także w innych kawałkach) słynny gitarzysta
sesyjny Paul Jackson Jr., a także wirtuoz organów hammonda
Ricky Peterson. Muzyczna elita. Kontrastem do tej superprodukcji
jest króciutki utwór finałowy "Reflections" .
Kilka grzecznych akordów, szczypta delikatnie "złamanej"
harmonii. Tylko tyle? Nie, tego co niesie ze sobą ten utwór
nie da się jednak opisać. Ma niebywałą magię - jest po prostu
śliczny i to już od pierwszego przesłuchania.
Jaka jest płyta "It's On Tonight"? W części kompletnie
nieudana. W części jednak naprawdę ciekawa. To jednak zupełnie
inny klimat niż ten, do których przyzwyczajał całymi latami
Culbertson. Mniej tu zabawy, zgrywy, szaleństwa, więcej zadumy,
pieszczot i ciepła. Tylko dlaczego ta płyta jest taka smutna?
Może faceci po trzydziestce tak mają...
|