Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



THRILLER POPRAWNY POLITYCZNIE

Plastuch



 


Organizacja Narodów Zjednoczonych ma świetne public relations. W kinach mamy właśnie aż dwa filmy, w których ONZ pojawia się jako wybawicielka świata.

To tylko recenzja filmowa, ale nie omieszkam zauważyć, że ta organizacja rozpaczliwie szuka powodu, dla którego uzasadnione byłoby jej istnienie. Pogrążona jest w skandalach korupcyjnych, w jeden z nich zamieszany jest syn sekretarza generalnego, chyba każda agenda tej organizacji boryka się z oskarżeniami o defraudację, itd., itd. Na filmowcach nie robi to jednak najmniejszego wrażenia. Kino kieruje się własną logiką i w filmach obraz tej organizacji jest zgoła odmienny.
Ponieważ na widok liter "ONZ" dostaję wysypki, musiałem stawić czoła dylematowi: na który film ze wspomnianą międzynarodową spółką tłustych biurokratów w tle mam pójść? "Sahara", czy "Tłumaczka"? Zdecydowałem się dopiero przy kasie w kinie. Wybrałem "Tłumaczkę", bo miałem nadzieję, że nie jest to film dla kretynów. Wstępnej oceny dokonałem na podstawie patronów medialnych wymienionych na plakatach.
Po projekcji wniosek jest następujący: "Tłumaczka" to straszliwa bujda, ale jednak wcale nie najgorszy film. Od początku do końca wkurzał mnie smrodek dydaktyczny. Obraz świata, który wyłania się z filmu jest mniej więcej taki: na świecie jest wiele zła i wojen, ale na szczęście istnieje ONZ. Pracujący w niej ludzie są sumieniem ludzkości. Dzięki nim naprawa świata jest możliwa.
Gdy całe to political correctness wyrzucimy poza nawias, to "Tłumaczka" zamienia się w całkiem dobry thriller. Oto kobieta pracująca w obsłudze ONZ odkrywa spisek na życie przywódcy jednego z państewek afrykańskich, który ma odwiedzić Organizację. Powiadomieni o tym agenci Secret Service na początku nie traktują sprawy serio, później główną podejrzaną staje się dla nich wspomniana informatorka. Akcja w filmie rozwija się na dwóch płaszczyznach. Pierwsza to wszystkie zdarzenia, które w sposób jak zwykle bardzo zaskakujący splatają się w finale w logiczną całość. Druga, to relacja między tytułową tłumaczką i agentem Secret Service. Jedno bez drugiego byłoby nieciekawą szmirą, jakich pełno w serialach telewizyjnych. O wartości filmu stanowią jednak Nicole Kidman i Sean Penn, no i oczywiście reżyser Sydney Pollack. U Kidman, która wcieliła się w postać tłumaczki ONZ przeszkadzała mi pewna płaczliwość. Trochę za dużo było tych wszystkich grymasów, załzawionych oczu i męczeństwa wymalowanego na twarzy. W połączeniu z nadętymi tekstami o pokoju na świecie robiło to na mnie komiczne wrażenie. W ostateczności da się wytrzymać. Po raz kolejny klasę pokazał Penn. W trakcie filmu jego postać przeszła metamorfozę. Od zimnego sztywniaka wyzutego z wszelkich uczuć po wrażliwego faceta. W taki sposób ewoluowała też relacja między dwójką bohaterów. Szczęśliwie twórcy filmu poszli po rozum do głowy i oszczędzili widzom scen miłosnych. To nie jest historia z romansideł. W morzu sztuczności i umowności akurat związek Silvii Broome (Kidman) i Tobina Kellera (Penn) wyglądał prawdziwie. Bardzo duży plus dla Penna. I pomyśleć, że ten artysta, w czasach swojego związku z Madonną traktowany był jako podrzędny aktorzyna.

 

CIĄG PRZYCZYNOWO-SKUTKOWY

Lucjan Bilski



Nie jest łatwo opowiedzieć ciekawą historię chronologicznie, krok po kroku, a co dopiero w tak zakręcony sposób, jak zrobił to Greg Marcks. W filmie "11:14" chronologia jest postawiona na głowie. Właściwie to w ogóle nie istnieje. I jest to zasadniczy plus tego obrazu.

Oglądamy kilka zdarzeń, widzianych oczami różnych osób. Jednak dopiero wraz z upływem filmu staje się jasna właściwa kolejność następujących po sobie scen. Oraz powiązania między poszczególnymi bohaterami. Wszystko zaś rozgrywa się tuż przed i tuż po godzinie 11:14 (a właściwie 23:14), kluczowe sceny zaś dokładnie o tej godzinie.
Film zaczyna się mocnym uderzeniem. Na masce jadącego samochodu ląduje jakiś człowiek. Roztrzęsiony kierowca widzi trupa i wpada w popłoch. Przejeżdżająca drogą kobieta jest przekonana, że facet potrącił sarnę i wzywa znajomego policjanta. Przerażony mężczyzna pakuje zwłoki do bagażnika, ale wszystko i tak wychodzi na jaw. Salwuje się więc ucieczką, która niespodziewanie kończy się na pobliskim cmentarzu, gdzie facet potyka się o kulę do gry w kręgle. Skąd się tam wzięła i w jakim celu - to wyjaśni się po jakiejś godzinie oglądania.
W każdej z części filmu "11:14" występuje jakiś element (jak owa kula) łączący osoby i wydarzenia. To zabieg, który tak bardzo spodobał mi się w "kolorowej" trylogii Krzysztofa Kieślowskiego. Tam został użyty symbolicznie, Greg Marcks zaś zbudował na nim całą fabułę. Dzięki temu banalna, w gruncie rzeczy, historyjka o kilkunastu minutach z życia mieszkańców małego miasteczka sprawia wrażenie czarodziejsko zakręconej pętli czasowej. To dlatego odniosłem wrażenie, że głównym bohaterem filmu jest... sam czas. A w zasadzie zatrzymana w czasie godzina 23:14.
Mimo wszystko nie ma sensu na siłę doszukiwać się tu jakiejś metafizyki. Oglądamy po prostu ciąg przyczynowo-skutkowy, tyle że pokazany z pomysłem i bardzo inteligentnie. Reżyser powoli odkrywa przed nami wszystkie karty. Z każdą kolejną minutą filmu dowiadujemy się nie tylko, kto jest kim i co zrobił, ale także w jaki sposób wpłynęło to na zdarzenie, które... już widzieliśmy. Widz bez wyobraźni i myślący schematami może się pogubić.
Wśród aktorów pojawia się Hilary Swank, dopiero co opromieniona sławą (i nagrodzona statuetką Oscara) po roli w "Za wszelką cenę" Clinta Eastwooda, oraz dawno nie widziany na ekranie Patrick Swayze. Nie wiem, czy tak się postarzał, czy to tylko charakteryzacja, ale on najbardziej uzmysłowił mi, że czas jednak nie stoi w miejscu.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone